Autorzy: Beata i Michał
|
|
Zdjęcia Kena Howarda; kliknij, aby powiekszyć... |
W sobotę mogliśmy obejrzeć kolejny spektakl w ramach cyklu transmisji Live z Metropolitan Opera w Nowym Jorku. Był to „Bal maskowy” Giuseppe Verdiego. Ostatni raz, na żywo, widzieliśmy tą operę w Zurychu, w której partię Króla Gustawa III świetnie zaśpiewał Piotr Beczała. Pomimo, że w tamtej produkcji było wiele dziwnych rozwiązań scenicznych (gigantycznych rozmiarów ręka pojawiająca się z góry, imitująca chyba siłę wyższą, która kieruje zachowaniami poszczególnych postaci, wielkich rozmiarów krzesło królewskie, na którym Piotr Beczała siedział „dyndając” w powietrzy nogami jak dziecko, czy też dziwny stwór wyglądający jak smok, synonim „złego”, w scenie z Ulryką), to jednego nie możemy jej odmówić, że była ona intrygująca a poszczególne sceny były wizualnie bardzo ciekawie „skomponowane”. Tamta inscenizacja, choć nietypowa i zaskakująca, miała swój urok, i co najważniejsze, trudno było się na niej nudzić; można było najwyżej nie zrozumieć wszystkim pomysłów reżyserskich. Za to obsada zaśpiewała wówczas znakomicie.
Ale, ale … przecież to nie o tej produkcji chcemy opowiedzieć. Sobotnie przedstawienie, będące produkcją Davida Aldena, również było dla nas pełne zagadek, symboli, ale niestety trochę … powiało nudą. Nie rozumieliśmy, dlaczego Oskar ma skrzydła, co ma symbolizować olbrzymich rozmiarów obraz Merry-Josepha Blondela na suficie, przedstawiający upadek Ikara, (symbol upadku Giustawa ?), dlaczego akcję opery przeniesiono do lat 30-stych, z kostiumami z tamtego okresu (dobrym przykładem jest tu suknia Ulryki), dlaczego od czasu do czasu pojawiają się na scenie zimne, modernistyczne elementy, jak an przykład metalowe biurka w pierwszej scenie pierwszego aktu. W pomyśle na scenografię uderzał pewien brak spójności. Jak dodamy do tego sposób prowadzenia postaci, pokazania ich wzajemnych relacji, to z przykrością to stwierdzamy, do końca drugiego aktu, jak dla nas, wszystko rozgrywało się praktycznie… bez emocji.
Akt pierwszy, został wystawiony trochę w wodewilowym tonie, począwszy od, budzącego zdziwienie, tańca Gustawa i Oskara w trakcie uwertury, poprzez trochę musicalowe wejście zamaskowanych towarzyszy króla w scenie z Ulryką, (kiedy zobaczyliśmy tą scenę to przez myśl nam przemknęła scena z „Deszczowej piosenki”), aż do ostatniej sceny pierwszego aktu, gdy Gustaw wyśmiewa swoich towarzyszy, że bezgranicznie wierzą w przepowiednie Ulryki, wszystko z nieco „efekciarskim” zacięciem, ale bez dramatyzmu, z „wyblakłymi” emocjami.
|
|
|
|
Zdjęcia Kena Howarda; kliknij, aby powiększyć... |
W akcie drugim, trudno jest się wzruszyć słuchając duetu Gustawa z Amelią, kiedy przez większą jego część śpiewają oni oddaleni od siebie, zwróceni nie ku sobie, tylko do publiczności, i to w scenerii bardziej przypominającej puste, zimne pomieszczenie niż pogrążone w mroku nocy, przerażające miejsce, gdzie rosną magiczne zioła, mające wyzwolić Amelię z „zakazanej” miłości. A przecież duet "Teco Io Sto... Oh, Qual Soave Brivido" w przedstawieniu w Zurychu był muzycznym i wokalnym majstersztykiem, zaśpiewanym bardzo przejmująco, z dużym ładunkiem emocjonalnym, w ponurej, złowrogiej, wręcz przerażającej scenerii. Tutaj patrzyliśmy na to, co się rozgrywa na scenie, trochę obojętnie, a zastosowana symbolika zupełnie do nas nie trafiła. Tak naprawdę, to nie dziwimy się, że śpiewacy podkreślali w przerwie, że reżyser spektaklu rozumie ich potrzeby i robi wszystko, żeby ułatwić im pracę. Lecz czy musi to oznaczać stosowanie staroświeckiej, osławionej metody „park and bark”, kiedy to wykonawcy głównych ról, po prostu stoją w „bezpiecznej” do siebie odległości i patrząc na widownię …wyznają sobie miłość. Mamy wrażenie, że do takiego sposobu miłosnego „dialogowania” zdecydowanie bardziej nadaje się aplikacja Skype w Internecie, a nie deski teatru operowego :)
Tak naprawdę z emocjonalnego snu zbudziliśmy się dopiero w akcie trzecim. Tu zabieg scenograficzny, polegający na stworzeniu niewielkiego, nawet nieco klaustrofobicznego pomieszczenia, bardzo nam się spodobał. Pozwoliło to stworzyć atmosferę intymności i bliskości w trakcie poruszającego dialogu Amelii z mężem. Od tego momentu poczuliśmy, że śpiewacy są „w historii”, a nie stoją obok. Poruszająco zaśpiewane "Morro, ma prima in grazia" przez Sondrę Radvanovsky, wspaniałe wykonanie arii "Eri Tu Che Macchiavi Quell'Anima" przez Dmitriego Hvorostovsky’ego. Chyba była to najlepsza scena tego wieczoru i wokalnie, i muzycznie, i wizualnie, i pod względem emocji. Potem niestety znów wróciliśmy do dużych przestrzeni, wręcz monumentalnych wnętrz i pewnej „sterylności”, jeśli chodzi o atmosferę na scenie. Już do końca wzruszenia do nas nie wróciły.
Co do samego poziomu wokalnego tego spektaklu, to był on znacznie lepszy niż jego wizualizacja, choć brak odpowiedniego, współkreowanego zwykle przez scenograficzne „zabiegi” klimatu, atmosfery, osłabił nieco dobre wykonanie wielu partii. Marcelo Álvarez bardzo dobrze zaśpiewał partie Gustawa, mimo, iż w niektórych momentach jego głos był nieco „wytężony”, to jednak całość została zaśpiewana przekonująco, tam gdzie trzeba z odpowiednią mocą i energią, a w scenach lirycznych z wyczuciem. Nie pomogła mu co prawda zaproponowana, jak rozumiemy, przez reżysera wizja króla Gustawa, taka trochę w stylu niedojrzałego chłopca, ale to nie jest już akurat jego wina. Jest to zwłaszcza widoczne w trakcie rozmowy z Ulryką (bagatelizowanie przepowiedni), czy też, gdy decyduje się pójść na bal, by nikt nie pomyślał, ze jest tchórzem. Nie widzimy w tych scenach odważnego monarchy, gardzącego śmiercią, przekonanego, że to on sam decyduje o swoim losie, tylko nieco niedojrzałego mężczyznę, który z pewną dezynwolturą i egzaltacją odnosi się do otoczenia. Ale cóż, widocznie tak jego postać, widział reżyser, bo znamy Marcelo Álvareza z innych wykonań, gdzie świetnie potrafił wcielić się w role dramatyczne.
Sondra Radvanovsky bardzo dobrze aktorsko zagrała Amelii. Może bywała momentami nadmiernie „rozedrgana”, ale zaangażowanie dramatyczne było zawsze obecne w jej śpiewie, geście i zachowaniu na scenie. Ma mocny głos, którym potrafi dobrze „opisać” i przekazać emocje, ale … nic na to nie poradzimy, jej styl śpiewania - głos non stop „drżący jak liście na wietrze”, wpadający co rusz w nadmierne (aby nie powiedzieć stałe) wibrowanie, nie zachwyca, a momentami wręcz irytuje. I to jest pewien nasz osobisty kłopot, bo obiektywnie nic Pani Sondrze Radovansky nie można zarzucić jeśli rozważać technikę jej śpiewu, ale niemalże stałe wibrowanie obecne w jej wykonaniach (słyszeliśmy inne i było dokładnie tak samo), nie czyni nas entuzjastami jej talentu.
Strephanie Blythe jako Ulryka bardzo nam się wokalnie podobała. Piękny, mocny, głęboki mezzosopran, dobrze zagrana rola, a nie jest to przecież prosta partia. Byliśmy pod dużym wrażeniem jej niepospolitych możliwości i pewnej łatwości z jaką głosem operuje, nawet w najbardziej „ryzykowanych” dla śpiewaczki momentach. No i oczywiście Dmitri Hvorostovsky jako Renato. Klasa sama dla siebie, pełny, głęboki barytonowy głos, świetnie prowadzony, czysto i z wielką mocą. Trochę szkoda, że w pierwszych dwóch aktach, śpiewak pozostał, jak dla nas, emocjonalnie trochę obok granej postaci, ale za to w trzecim akcie wreszcie mogliśmy zobaczyć „tego” Dmitria Hvorostovsky’ego i mieliśmy zarówno wspaniały śpiew, jak i wiarygodną postać sceniczną. Super!
Bardzo przyjemne wykonanie partii Oskara przez Kathleen Kim oraz dobre role towarzyszące Samuela i Toma.
Orkiestra pod batutą Fabio Luisiego zagrała bardzo poprawnie, choć trudno nam powiedzieć czy zawsze w pełni oddała dramatyzm i emocje poszczególnych arii i duetów, bo gdy na scenie jest trochę „chłodu” to trudno tak do końca zachwycić się muzyką.
Podsumowując, gdybyśmy mieli ocenić wykonanie wokalne i muzyczne sobotniego spektaklu to było po prostu dobrze, ale od strony inscenizacji, była to produkcja, o której pewnie szybko zapomnimy. A wielka szkoda, bo potencjał obsady był na pewno większy …
|
|
|
Zdjęcia Kena Howarda; kliknij, aby powiększyć... |
Komentarze (14)