Autorzy: Beata i Michał
|
|
|
Kliknij na zdjęcie, aby powiększyć
|
Jeśli ktoś nie jest pewny czy opera jest tym gatunkiem muzyki, który do niego przemawia, to myślimy, że powinien spróbować obejrzeć spektakl operowy w amfiteatrze w Weronie, w ramach odbywającego się tam co roku, od końca czerwca do początku września, Opera Festival na Arena di Verona. Dlaczego akurat tutaj?
Po pierwsze, bo jest to miejsce wyjątkowe. W bardzo dobrze zachowanym, liczącym sobie bez mała dwa tysiące lat, mieści się kilkanaście tysięcy widzów, co tworzy zupełnie niespotykaną atmosferę. Wyobraźcie sobie Państwo antyczną przestrzeń wypełnioną ludźmi zasłuchanymi w muzyce klasycznej, którzy na początku każdego spektaklu, bo tak nakazuje długa tradycja tego miejsca, zapalają świeczki wręczane im przy wejściu do amfiteatru. Jest to fantastyczny, niezapomniany widok, gdy mrok nocy (przedstawienia zaczynają się o 21.15) rozpraszany jest przez tysiące świetlików, a pradawną arenę wypełnia cudowna uwertura wielkiego operowego dzieła.
|
|
|
|
|
|
Kliknij na zdjęcie aby powiększyć |
Po drugie, bo spektakle operowe w Weronie są zazwyczaj robione z wielkim scenicznym rozmachem. Na scenie dzieją się często rzeczy wizualnie spektakularne, dekoracje są zachwycające, a reżyserią oper zajmują się bardzo wybitni artyści. Chyba nie ma takiego teatru na świecie, który mógłby przepychem inscenizacyjnym pobić wystawianą tu w klasyczny sposób „Aidę” albo „Turandot”.
Po trzecie i to jest najważniejsze, bo bardzo często możemy tam usłyszeć wielkie głosy, jak Leo Nucci, Inva Mula, Ildebrando D'Arcangelo i wielu innych. Ponadto, olbrzymi rozmiar sceny, pozwala na wykorzystanie w operze nawet kilkaset osobowych chórów. Niesamowitej potęgi takiego śpiewania, nie zapomina się potem nigdy. My będziemy mieli w pamięci „Turandot” Giacoma Pucciniego, samo wspomnienie tamtych pieśni na kilkaset głosów, do dziś wywołuje u nas przysłowiowe „wstanie wszystkich włosków” .
Wielką zaletą spektakli na Arena di Verona są tak skalkulowane ceny biletów, że nawet osoby niepewne własnych operowych upodobań, wolące uniknąć wydawania znaczącej kwoty, mogą wykupić najtańsze miejsca (za około 20-25 euro) – na górnych kamiennych schodach – i na wypożyczonych „poduszkach” spokojnie obejrzeć i wysłuchać wspaniałej muzyki. Co jest ciekawe, obowiązuje tu jeszcze inna tradycja, że wśród tych widzów, którzy wykupili bilety na kamiennych schodach, zawsze, przed rozpoczęciem spektaklu, jest robione tak zwane „losowanie światłem” i reflektorami na chybił trafił wskazywana jest para lub cała rodzina, którzy w uroczysty sposób (zawsze wielkie owacje ze strony publiczności, gdy tak wybrani „szczęściarze”, są odprowadzani w honorowej asyście na nowe miejsca) zostają następnie przeniesieni bardzo blisko sceny, na specjalnie dla nich przygotowane miejsca.
W lipcu tego roku udało nam się zobaczyć 3 wydarzenia: „Carmen” Bizeta, „Don Giovanniego” Mozarta oraz „Romeo et Juliette” Gounoda. Za reżyserię i scenografię obu pierwszych oper, zarówno „Carmen” jak i „Don Giovanniego” był odpowiedzialny Franco Zeffirelliego. I rękę mistrza było widać: świetna scenografia, ciekawa dla każdego widza, dobrze osadzona w operze, świetny klimat poszczególnych scen. Na scenie mogliśmy oglądać bardzo ciekawe, nie tylko muzycznie, przedstawienia.
Ponieważ już kiedyś zapowiedzieliśmy, że nie będziemy narzekać i pisać złych opinii, to skupimy się tu na tym, co było w tych spektaklach dobre od strony wokalno-muzycznej.
W „Carmen”, naprawdę dobre były obie role kobiece, to jest Carmen śpiewana przez Anitę Rachvelishvili (która potrafiła „wypełnić” swoim głosem cały amfiteatr) oraz Micaela śpiewana przez Fiorenzę Cedolinis. Orkiestra pod batutą Juliana Kovatcheva również spisała się bardzo dobrze. Role męskie pominiemy milczeniem, bo trudno byłoby nam kogokolwiek wyróżnić.
W „Don Govannim” miała miejsce odwrotna sytuacja. W sumie, wszystkie role męskie nam przypadły do gustu. Nie musimy oczywiście reklamować Ildebrando D'Arcangelo , który wystąpił w roli Don Giovanniego. Świetny, ciemny, mocny głos, bardzo dobra gra, osobowość godna Don Giovanniego J – mocny punkt tej opery. Bardzo przyzwoity występ Saimir Pirgu jako Don Ottavio i Marco Vinco jako Leporello. Może jedynie czasem śpiewali za cicho jak na amfiteatr pozbawiony dachu, ale nie zdarzało się to często. W porównaniu ze Śpiewakami Panie wypadły dużo słabiej. Ale to, co nam naprawdę przeszkadzało – jednak musimy to powiedzieć – to zbyt wolno grana muzyka Mozarta ! Nie raz słyszeliśmy opowieści, że Włosi w Teatro alla Scala buczą i krzyczą, że coś jest grane za wolno. Wydawało nam się to nieeleganckie, ale tu, gdybyśmy mogli, zrobilibyśmy to samo! To nie była muzyka Mozarta. Powolna, rozwlekła miejscami interpretacji, grana po otwartym niebem, więc za cicho, pozbawiła arcydzieło Mozarta tego, co w nim najważniejsze – potęgi wyrazu. Nie podobało nam się jak zagrała Orkiestra prowadzona przez Daniela Orena i to właśnie nie pozwoliło nam się w pełni cieszyć tą opera.
A na sam koniec poszliśmy na operę „Romeo et Juliette”, w której występowała dwójka polskich Śpiewaków – Aleksandra Kurzak w roli Juliette oraz Artur Ruciński w roli Mercutio. Opera ta została wystawiona w dość oryginalny sposób – jak na Arena di Verona – można powiedzieć w sposób dość ascetyczny – na scenie zbudowano ruchome rusztowanie, na którym śpiewały dwa zwaśnione ze sobą rody. Od czasu do czasu reżyser wprowadzał dodatkowe elementy scenografii, które, trzeba to wyraźnie powiedzieć, były niezwykle oryginalne w formie. Dość powiedzieć, że znaczna część akcji tej opery rozgrywała się na szczytach futurystycznie zaprojektowanych wież, a scena śmiertelnej walki zbrojnej przeprowadzona została w klatce w kształcie kuli. Jednak, w tej abstrakcyjnej nieco przestrzeni, śpiewacy zachowywali się bardzo „racjonalnie”, co spowodowało, że generalnie rzecz biorąc, sposób wystawienia był zrównoważony i ciekawy – ani nie nazbyt klasyczny, ani zbyt nowoczesny. Nam się to podobało, było w tym mało epoki, ale uniwersalny przekaz opery został w pełni zachowany, a przy tym było oryginalnie. Najbardziej zaskakujący był finał, kiedy Romeo i Julia, choć umierają, to nie pozostają na scenie, tylko trzymając się za ręce wybiegają samym środkiem widowni z amfiteatru. Super scena, bardzo wzruszająca.
Orkiestra pod batutą Mas Fabiotrangelo zagrała bardzo dobrze, co do Wykonawców to możemy powiedzieć jedno – najlepsi byli nasi Śpiewacy. Aleksandra Kurzak zaśpiewała przepięknie. Po jej pierwszej arii, biła jej brawo nie tylko publiczność, ale i dyrygent. Cały jej występ to prawdziwa uczta dla ucha (jednak dobrego Śpiewaka i w wielkim, pozbawionym dachu amfiteatrze świetnie się słucha), a przy tym bardzo dobra gra na scenie. Z przyjemnością się Pani Aleksandry słuchało, i na nią patrzyło. Co więcej, wiemy, że był to debiut Aleksandry Kurzak w tej roli, i naszym zdaniem debiut bardzo udany. Artur Ruciński w roli Mercutia świetny. Aż szkoda, że tak szybko „umiera”, bo chciałoby się go słuchać aż do końca. Towarzyszący Aleksandrze Kurzak John Osborn potrzebował chyba czasu na rozgrzanie się i w pierwszych aktach trochę nas rozczarował. Może to przez to, że wciąż mieliśmy przed oczami świetne wykonanie Rolando Villazona z nagrania w Salzburgu. Na początku śpiewał, jak dla nas, ze zbyt dużym wysiłkiem, czasem z trudem przebijając się przez Orkiestrę. Dopiero w dwóch ostatnich ariach był, w naszych oczach, równorzędnym partnerem dla Aleksandry Kurzak. Ale gdybyśmy mieli powiedzieć jednym zdaniem – to opera w tym wykonaniu i w tej inscenizacji bardzo nam się podobała i możemy ją każdemu polecać z ręką na sercu. A Aleksandrze Kurzak i Arturowi Rucińskiemu życzymy jeszcze wielu tak wspaniałych występów na międzynarodowych deskach.